Ktoś za mało szalony

Ewa Polak-Pałkiewicz

Uroczysta inauguracja Roku Zbigniewa Herberta odbędzie się 18 lutego 2008 r. o godz. 19 w Teatrze Narodowym w Warszawie - pl. Teatralny 3. Oficjalnym koordynatorem Roku Zbigniewa Herberta z ramienia Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego jest Biblioteka Narodowa. "Niedziela" objęła Rok Zbigniewa Herberta patronatem medialnym
Dobrze jest, kiedy z wielkimi poetami spoufalają się czytelnicy ich wierszy. Ich bezinteresowna miłość nigdy nie owocuje zawiścią ani podłością. Źle, gdy do spoufalenia dochodzi ze strony ludzi, dla których nie poezja jest najważniejsza, ale torowanie przez sztukę drogi ideom i poglądom, które są wygodne albo potrzebne. Wielcy poeci w szponach małych ludzi od urabiania "opinii ogółu" to chleb codzienny wszystkich systemów, które ze sztuki próbowały czynić narzędzie polityczne. Zbigniew Herbert nigdy nie dał się do tego stada zagnać. Swoją niezależną postawą twórcy i Polaka, który nie waha się osądzać czynów zdrajców, który nie wypiera się historii własnego narodu i własnej kulturowej tożsamości, bardzo się narażał. Nawet nie zazdrośnikom, choć tych w literackim światku nie brakuje. Ale mieć talent i mieć charakter - to nie rokuje dobrze. Gdyby choć trochę kulał jego język, gdyby nie był tak dobrze wykształcony. A tu nic, tylko czysty, wysoki ton. Swobodne nurkowanie przez dzieła klasyków, którzy już dawno zostali wyklęci, a ich księgi zatrzaśnięte na głucho. Gdyby nie czuł się tak znakomicie wśród starych malarzy, architektów i rzeźbiarzy, którym poświęcał swoje eseje. Gdyby tak nie rozeznawał, ze spokojem greckiego stoika i odwagą rzymskiego wojownika, w jaki sposób wlewa się zatruty, cienki, łaskoczący, niekończący się strumyk fałszu do ucha narodu, który z racji swej kultury i swej nieuleczalnej skłonności do upominania się o wolność, nawet za cenę życia, został skazany na los tego, kto w butnej Europie "tylko sprząta". Gdyby nie tłumaczono go na tyle języków, gdyby nie znajdował tylu przyjaciół dzięki swej awanturniczej żyłce podbijania wciąż nowych terytoriów, na które wstępował dzięki jedynej przepustce: zachwytowi. Młodzieńczemu, świeżemu, bezinteresownemu oszołomieniu, jakie budziły w nim nadmorskie krajobrazy, spokojne stare miasta, niedościgniona historia zawarta w murach i stertach wygrzanych przez słońce kamieni. Gdyby nie szedł wciąż za swoim marzeniem o wolności tworzenia zdobytej dzięki prawdzie, odwadze i pięknu. Gdyby nie był tak szalony, żeby wszystko stawiać na jedną kartę - lub gdyby był bardziej szalony i chciał sprzedawać po kawałku samego siebie za tłuste napiwki rzucane przez dygnitarską elitę, dbającą o dobre mniemanie o sobie podstarzałych poetów, którym wciąż podsuwało się lustra i cmokało nad uchem, jacy są przystojni w tych wdzięcznych pozach - układając poemat na cześć stali i hutników lub pisząc o miłości. A jeśli ktoś miał odwagę spojrzeć w oczy bestii, to gwałtownie brzydł, zostawał "nienawistnikiem", "zoologicznym antykomunistą" lub po prostu - chorym psychicznie....
Diagnoza wyskakiwała na końcu, niczym po naciśnięciu wprawnym ruchem serii guzików w automacie. A przecież próbowano, do licha, niejeden raz, zrobić z niego maskotkę. Talent? Owszem, czemu nie. Chce mówić o tym, co ważne? Dobrze, ale w małych nakładach. I niech się przyjaźni z odpowiednimi ludźmi. Nasi mają dobry wpływ. Alkohol dokona reszty. A tu mechanizm, dobrze opracowany i świeżo naoliwiony, zaciął się, dalej ani rusz. Najpierw nieodpowiedzialny wywiad w "Hańbie domowej" Jacka Trznadla, że jednak udział późniejszych "autorytetów moralnych" w stalinizmie nie nadaje się do gładkiego przełknięcia niczym zepsuty kwaszony ogórek, bo latami się rozkłada i nadal śmierdzi. Potem kłótnia z Miłoszem o Związek Sowiecki i AK. Wreszcie niepojęta odmowa pojednania z Adamem Michnikiem, z którym niegdyś się przyjaźnił ("Nie mogę spotkać się z człowiekiem, na którego jednym kolanie siedzi Jaruzelski, na drugim Kiszczak"). Już sama ta lista grzechów śmiertelnych może zatrważać. A jeszcze pomniejsze wpadki, podpisanie apelu krakowskiej "Arki" (dziś: "Arcana") o dekomunizację elit rządzących II Rzecząpospolitą w 1992 r., obrona pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Wielki poeta, choć chory i w sumie nieobecny na pierwszych stronach gazet, często rezydujący poza krajem, okazał się niebezpieczny jak dobrze ukryty ładunek wybuchowy, do którego przyłożono lont i już zaczął się snuć syczący, groźny dymek. Wszyscy wokół, zamiast uciekać, zatrzymali się, zafascynowani. Był rok 1998. Literacki parnas wrzał z oburzenia. "Miał być przecież subtelnym, wyrafinowanym, śródziemnomorskim poetą, olimpijczykiem, klasykiem od Akropolu, Minotaura i Krety, antycznych bogów. Miał szybować wysoko, a nie zniżać się do mazowieckiej ziemi" - mówił Marek Nowakowski w książce Joanny Siedleckiej "Pan od poezji", która ukazała się w 2000 r. "Jakim prawem - oburzano się - właził w nie swoje parafie? Wypadał z roli, którą dla niego przeznaczono (...) znów więc, choć w innej formie, wróciło znane, stare hasło - pisarze do piór". "Wielki Herbert, zredukowany do publicystyki, malał w żenujący sposób" - pisał z ubolewaniem Jacek Bocheński, elegancki i wyważony pan, niedawny prezes polskiego PEN Clubu, który miał takie pretensje o "Hańbę domową". ("Rzucała się w oczy obsesyjna i bezwzględna, lecz zupełnie płaska jednostronność analizy" - komentował wypowiedź Herberta w tomie Jacka Trznadla). Ażeby rozwikłać tę ponurą, może nawet tragiczną zagadkę kolegi po piórze, który nie umiał trzymać języka za zębami, dorzucał jeszcze: "Otóż myślę, że Herbert, urodzony wyznawca tak - tak, nie - nie, chciał być na starość wieszczem tego zdołowanego moralnie i miotającego obelgi ludu". "Nic w tym nie ma sensu, wszystko budzi zgrozę, ale cały ten wir sprzecznych jadów szaleje naprawdę w duszy stłamszonego - nie waham się powiedzieć - ludu, no, niech będzie w duszy części ludu" - wyjaśniał maluczkim ten arbiter elegantiarum "osobliwą postać publicystyczną" Poety ("Z Herbertem w labiryntach", "GW" 3-4 marca 2001). Zbigniew Herbert nie żył już od trzech lat. Wypowiedź Bocheńskiego o ubrudzeniu delikatnych rączek twórcy o światowej sławie przez żywioł polskiego ludu jest niezmiernie delikatna w porównaniu z tym, na co pozwalali sobie wobec Herberta inni, jeszcze za jego życia. Ale prawie wszędzie pobrzękiwały, niby to obłudnie zgorszone, niby współczujące, w istocie szyderczo wyszczerzone ku publiczności, w nadziei na jej odwrócenie się od Poety, hasełka o alkoholizmie i o chorobie jako przyczynie niepoczytalnego ataku na uświęconą hierarchię wielkości nobilitowanych przez PRL i politycznie poprawny Zachód.
Rok niepoprawnego Poety, rok Poety, który nie chciał milczeć, od wczesnej młodości zbuntowanego wobec fałszywych kryteriów - bowiem wychował go Lwów, katolicki dom i rówieśnicy z AK-owskiej konspiracji, a potem sztuka tworzenia harmonii, niepogodzona z jakimkolwiek obezwładnianiem myśli - jest w dzisiejszej Polsce ciekawym doświadczeniem. Jak daleko posuną się specjaliści od chorób przynoszących zaburzenia umysłu, żeby wyjaśnić nam nasze własne pomyłki? Cóż, wytykanie sobie nawzajem wariactwa np. przez polityków stało się dziś comme il faut. Więc i ten przypadek będzie zapewne w politycznie poprawnej historii literatury uznany za trywialny.
Niewątpliwie pierwszy naprawdę liczący się sygnał w tej sprawie pochodził od osoby najbliższej, Katarzyny Herbertowej, z którą ogromny wywiad na temat męża i wspólnego życia wywołał tak wiele dyskusji. Wtedy, w 2000 r., czytało się go ze ściśniętym gardłem, że można aż tak... Że można sprzedać tak wiele. Dziś jest to zapewne dla wielu historyczny dokument zawierajacy poruszający portret samej bohaterki. Osoby, która mówi bez skrępowania, bowiem wreszcie ktoś chce wysłuchać jej historii, wysłuchać opowieści tej, która nie istniała, która wychodzi z cienia. Która, ponadto, prawdopodobnie w najlepszej wierze, osaczona środowiskowo, po swojemu próbowała bronić męża, że nie chciał być aż tak jednoznaczny, że w głębi duszy czuł inaczej... Chciał, ale nie mógł. Nie był już sobą. Ta konstatacja zatrważa. Jakoś mimo wszystko rozbrajająco brzmią poczynione na marginesie opowieści najbliższej towarzyszki życia poety uwagi dotyczące możliwości recepcji twórczości i postawy Zbigniewa Herberta przez nią samą: "Może to nie jest na miarę takiej duszyczki, jak moja...", "A ja wciąż byłam dość niedojrzałą emocjonalnie osobą, może nie dorastałam intelektualnie do tego poziomu, który miały inne fascynacje...". "I teraz ja - taki jest los wdowy - próbuję coś jeszcze dosztukować...". I - "Miałam w życiu tylko jedną rolę - żeby go zrozumieć".
Ale jak zrozumieć kogoś, kto zrozumieć się nie da? Do końca niepogodzony z ludźmi, którym zarzuca kłamstwo, choć "tyle dla niego zrobili". Prawie już bezwładny fizycznie, a spragniony zachłannie, by wszystko dobrze wiedzieć, widzieć i czuć, wciąż niecierpliwie domagający się nowego kubka życia, kolejnego haustu Polski. Gdy tu śmierć puka - przykucie do łóżka, brak głosu - on wybiera się właśnie do Wenecji, planuje nową książkę, występuje w filmie dokumentalnym, którego nie można wyemitować w publicznej TV, bo mamy "transformację", czyli liberalizm. Pod pseudonimem publikuje w prasie uznanej przez przyjaciół za wyklętą, bo katolicką, pod nazwiskiem - w "Tygodniku Solidarność", który przecież się nie liczy. I gdzie pozwala sobie na takie ekstrawagancje, jak wychwalanie "Powściągliwości i Pracy", którą opuścili zawczasu wszyscy zdrowi i normalni na umyśle. Wysyła petycje w sprawie Czeczenii... Nie tylko żona, ale wiele osób bardziej znanych i zasłużonych zaczęło się poważnie zastanawiać, dlaczegóż to nagle tak słabuje umysł Wielkiego Poety. Jakub Karpiński spointował ten wściekły atak żalu nad niedowładem psychicznym Herberta najkrócej: "Boże, tak być takim wariatem, jak Herbert. Wszystko bym dał. Jak bardzo nam ich potrzeba" ("Pan od poezji").
Historia życia Zbigniewa Herberta, który nie poddał się, bo do końca miał w sercu Lwów, i którego bp Józef Zawitkowski nazwał "największym z Orląt Lwowskich", dopisała epilog do "Przesłania Pana Cogito", wiersza z końca lat 70., podchwyconego przez Polaków, jak strzała w locie, którą przechowuje się w swojej kieszeni na sercu "na wszelki wypadek", bo dobrze mieć przy sobie taką broń. Broń polszczyzny i broń prawdy. "...idź wyprostowany/ wśród tych co na kolanach/ wśród odwróconych plecami i obalonych w proch..." - te słowa zna się na pamięć i powtarza się, właśnie wtedy, gdy najbardziej ranią wybory ludzi bez twarzy, dokonywane za nas i w naszym imieniu, gdy polityków zastępują gorliwie gazety i telewizja, bo to one z entuzjazmem wydają dziś wyroki, one dyktują podpisy pod międzynarodowymi decyzjami, one wyznaczają traktaty, nową walutę i ogłaszają koniec marzeń. Rok Zbigniewa Herberta jest rokiem próby dla nas wszystkich. Przesłanie z tamtej już strony jest jasne: "bądź odważny", "strzeż się oschłości serca", "czuwaj", "powtarzaj stare zaklęcia ludzkości", "powtarzaj: zostałem powołany - czyż nie było lepszych", "Bądź wierny Idź".
Poeta młodego pokolenia Wojciech Wencel napisał w 2001 r. w nieistniejącym już, a tak znaczącym "Głosie" "List do Zbigniewa Herberta".

"Niedziela" 7/2008

Editor: Tygodnik Katolicki "Niedziela", ul. 3 Maja 12, 42-200 Czestochowa, Polska
Editor-in-chief: Fr Jaroslaw Grabowski • E-mail: redakcja@niedziela.pl